Często jest jeszcze mocno grzązko

Nasza wyprawa zaczyna się w Rabacie

w stolicy Maroka. Tutaj jest mauretańska ambasada i można zdobyć wizy do tego pustynnego i jednocześnie przepięknego kraju. Część z nas tradycyjnie spędzała Sylwestra w Maroku i po imprezie dojechała do stolicy, pozostali natomiast dojechali z Polski prosto do Rabatu. Dojazd tutaj z naszego kraju to praktycznie non-stop autostrada, 2 godziny promu przez Cieśninę Gibraltarską i dalej autostrada do samego Rabatu. Pod tym względem Maroko jest już chyba wyżej rozwinięte niż Polska 😉 Na szczęście Mauretania jest pod tym względem zupełnie inna.

YouTube player

Restrykcyjne podejście

Od początku nurtuje nas pewien problem, otóż jedna z uczestniczek ma w paszporcie pieczątkę z Izraela. Wiadomo, że Mauretania nie życzy sobie takich gości, siłą rzeczy musimy wymyślić coś, żeby tej pieczątki nikt w ambasadzie nie zobaczył. Z kilku opcji w stylu: wydrapać, wyrwać kartkę, zalać kawą itd. wybieramy zaklejenie fikcyjną naklejką – niby służb celnych Azerbejdżanu. Zobaczymy.

Noc spędziliśmy na ulicy pod ambasadą – jest tu sporo aut, głównie kamperów, uliczka spokojna, prawie nie ma ruchu. Dzielnica ambasad w końcu. Rano część z nas staje w kolejce do okienka przy murze ambasady. Na pewno spędzimy tu kilka godzin. W międzyczasie kserujemy w pobliskim markecie paszporty i wnioski do wypełnienia. Potem wypełniamy – pytań sporo głównie o wizyty w innych krajach – wiadomo o co chodzi. W końcu udaje nam się złożyć dokumenty – o dziwo wizy mają być gotowe tego samego dnia po 15.00. Idziemy na miasto pochodzić – jeszcze zostało trochę czasu.

Ambasada mauretańska w Rabacie - zaczynamy wyprawę od wyrobienia wiz
Ambasada mauretańska w Rabacie – zaczynamy wyprawę od wyrobienia wiz

Punktualnie o wyznaczonej godzinie stawiliśmy się w kolejce pod murkiem, chętnych sporo, głównie Afrykańczyków z krajów poniżej Mauretanii – jadą do domu z Europy. Niektórzy czekają już od poprzedniego dnia. Nikt nic nie wie na pewno. W końcu okienko się otwiera. Pan obsługuje raz kobiety raz mężczyzn, którzy szybko tasują się na dwie kolejki – panowie po prawo, panie po lewo. Nasze dziewczyny też stają, w krótszej kobiecej kolejce. Biorą ze sobą karteczki wszystkich uczestników z naszej grupy. W końcu wszyscy mamy paszporty w rękach, a okienko się zamyka pozostawiając sporą część petentów nieobsłużonych, bez żadnej informacji…

Nam się jednak udało. Naklejka też spełniła swoje zadanie. Wsiadamy do samochodów i ruszamy na południe. Dzisiaj dotrzemy do Marakeszu – to niecałe 400 km w całości autostradą. Znam tam dobry kemping – odpoczniemy i wykąpiemy się w gorącej wodzie. Następnego dnia rano, pełni sił ruszamy dalej. Najpierw autostradą do Agadiru, a potem nadoceaniczną drogą na południe. Niedługo skończy się zasięg królewskiego dekretu nakazującego traktowanie turystów jak “święte krowy” wiele nam wolno w Maroku – parkować gdzie bądź, ignorować czerwone światła na skrzyżowaniach, jeździć bez pasów… ale tylko do miejscowości Tan-Tan, dalej jesteśmy już jak wszyscy – i bardzo dobrze. Mijamy Tan-Tan, grzecznie, w zapiętych pasach i z włączonymi światłami. Policja nas kontroluje, ale szybciutko – zerk w paszporty, uśmiech i “drive safe” 🙂

Turystyczne Maroko za nami

Marokańska różnorodność terenu też się kończy. Jedziemy nad brzegiem Atlantyku, ale po Saharze – tak już będzie aż do mauretańskiej granicy. Piach, piach i ocean niedaleko. Dzisiaj śpimy w pobliżu wraku statku stojącego przy samym brzegu. Odwiedza nas policjant, który wziął się nie wiadomo skąd. Zapytał skąd jedziemy i dokąd i poszedł sobie. Zapowiada się ciepła noc.

Statek na brzegu Atlantyku
Statek na brzegu Atlantyku

Rano ruszamy wcześnie – trzeba pokonać pustynię. Widoki niestety monotonne, po lewej Sahara – jak okiem sięgnąć, płasko, prawie bez roślinności, czasem jakiś wielbłąd mignie, albo mini tornado wije się gdzieś miedzy wydmami. Po prawej za to Atlantyk – czasem widać go jak niebieską kreskę, a czasem jest tak blisko, że fale wyrzucające wodę wysoko w powietrze sprawiają, że lądują nam na szybach słone krople. To problem, bo wysychając tworzą białe plamy, które da się najwyżej rozmazać wycieraczkami. W pewnym momencie, teren zaczyna się wnosić – na GPS-ie pokazują się wartości zbliżone do 100 m. Wybrzeże klifowe. Miejscami się zapada, tworząc niesamowite rozpadliny. Zjeżdżamy zobaczyć: niesamowite miejsce – prawie idealnie płaski teren, na wschód po horyzont jest równo, za to od zachodu ocean podmywa na swojej wysokości skały wdzierając się “pod spód” setki metrów od brzegu. Od góry miejscami teren się zapadł, ale w taki sposób, że często można taką dziurę obejść w koło. Zobaczcie sami:

Rozpadlina na wybrzeżu klifowym
Rozpadlina na wybrzeżu klifowym
Widok w stronę oceanu
Widok w stronę oceanu

 

Po przerwie jedziemy dalej na południe. Przez chwilę na naszych telefonach pojawia się zasięg z… Hiszpanii??? Zerkam na mapę – wszystko jasne – niedaleko stąd są wyspy Kanaryjskie. Docieramy do  Boujdour – bardzo zadbane miasteczko, plaża, restauracje, sklepy – wszystko tańsze niż w Maroku. Śpimy na kempingu, jest internet, ciepła woda – full serwis. Rano ruszamy szybko – chcemy dotrzeć do granicy. 300 km od niej jest wielkie rondo i drogowskaz – Dakar – 1430 km. Wesoło to wygląda.

Dakar blisko
Dakar blisko

W prawo jedzie się do ostatniego miasta Maroka – Dakhli, prosto – do Mauretanii. Dakhla ciągnie się ze 30 km na cyplu który świetnie widać na wschodzie na horyzoncie. Potem nie ma już zupełnie niczego, aż do granicy. Granica jest zamykana o 18-tej, więc staramy się zdążyć – udaje się nam, ale jest spora kolejka. Na szczęście można dogadać się z pogranicznikiem i za 100 dirhamów puszczą nas bez kolejki. Formalności marokańskie poszły całkiem sprawnie.

Mauretania

Wjeżdżamy na ziemię niczyją jeszcze przed zmrokiem. To dobrze, podobno teren jest zaminowany (chociaż w to nie wierzę), szutrowa droga wije się między chaotycznie porozrzucanymi wrakami samochodów. 7 km drogi do Mauretanii – świetne doznania. Potem dotarliśmy do mauretańskiego posterunku granicznego. Znowu formalności – w tym roku szybciej, bo chłopaki włączyli komputery, które w zeszłym roku mieli w kartonach pod biurkami. Wciąż nie mają prądu z sieci, ale zestawy UPS’ów podłączonych do baterii słonecznych zasilają wszystko. Wjeżdżamy na teren kraju i od razu oddalamy się od oceanu. Nasz pierwszy nocleg planujemy na pustyni w drodze do Ben Amery.

Nasza wyprawa do Mauretanii właśnie się zaczęła.

Na początku jest asfalt – dziurawy, ale jest. To droga nr 1 – prowadzi na południe i dalej do Dakaru – znamy ją z poprzednich wyjazdów. Tym razem w pierwszej miejscowości skręcamy na pustynię. Małe zakupy w miejscowym sklepie, wyglądającym dokładnie tak, jak większość z nas sobie wyobraża sklepy w Afryce: 4 produkty na krzyż, dobrze, że jest w miarę świeży chleb i woda.

Pierwszy sklep w Mauretanii
Pierwszy sklep w Mauretanii

Potem wjeżdżamy w pustynię. Dosłownie. Droga jest mocno piaszczysta – spuszczamy powietrze z kół. Jedziemy kilkanaście kilometrów i rozbijamy obóz. Wieczorem słychać łoskot ciągnący się od horyzontu. Wiem co to jest – to najdłuższy pociąg na świecie jadący przez pustynię z portu w Nouadibou do kopalni żelaza w głębi pustyni. Pociąg ma prawie 3 kilometry i słychać go było blisko godzinę, za nim w końcu zamilkł. Następnego dnia postaramy się go zobaczyć. Od rana jedziemy w okolicy torów kolejowych. Raz bliżej raz dalej, ale staramy się za bardzo nie oddalać – polujemy na pociąg. W końcu jest, nadjeżdża z naprzeciwka. To pewnie ten sam, który mijał nas w nocy.

Najdłuższy pociąg na świecie
Najdłuższy pociąg na świecie

Na zdjęciu nie widać za wiele, ale udało się nam go też sfilmować – to już daje jakieś wyobrażenie o tym kolosie.

YouTube player

Pasjonaci kolejnictwa zapewne zapytają dlaczego piszę o tym składzie, że jest najdłuższy, skoro bywały na świecie pociągi dłuższe? Oczywiście, rekord to podobno ponad 600 wagonów, ale to było bicie rekordu – jednorazowe. Pociąg w Mauretanii jeździ w takim składzie codziennie, kilka razy na dobę.

Naszym celem na dzisiaj jest Ben Amera

– największy monolit w Afryce i trzeci na świecie. Pamiętam jak go zobaczyłem kilka lat wcześniej pierwszy raz – w pewnym momencie po prostu się pojawił, zasłaniając  sporą część nieba, wtedy całkiem nieźle wiało, więc przejrzystość powietrza nie była idealna i dlatego miał szansę się pojawić w taki nagły sposób, a był wtedy oddalony jeszcze o kilkanaście kilometrów. Tym razem widoczność była idealna, co nie pozwoliło Ben Amerze zrobić niespodzianki – widzieliśmy go kilka godzin przed dotarciem do niego. Dojechaliśmy przed zmrokiem urzeczeni rozmiarami monolitu. Postanowiliśmy podjąć próbę zdobycia go rano. Noc minęła spokojnie, tylko wieczorem przyjechała policyjna Toyota, policjanci zapytali się czy wszystko w porządku i poprosili, żeby rano podjechać na posterunek w pobliskiej wsi i dać znać, że wyjeżdżamy. Mają jakiś monitoring czy co? Ekipa zdobywająca zebrała się u stóp monolitu, i podjęli próbę wejścia. Część z nas została na dole. To naprawdę niesamowite wrażenie stać sobie obok tego gigantycznego jadnolitego kamienia, leżącego ot tak sobie pośrodku zupełnie płaskiej pustyni. Obok jest jeszcze kilka mniejszych monolitów, ale takiego głazu jak Ben Amera nie widziałem nigdzie indziej. Nawet skała Gibraltarska nie robi takiego wrażenia, chociaż też jest monolitem, ale rosną na niej drzewa – wygląda po prostu jak góra. Ben Amera – to totalny odjazd.

Ekipa wdrapująca poddała się po jakichś 2 godzinach, i mniej więcej tyle samo schodzili z powrotem. Potem ruszyliśmy do “żony” Ben Amery – Aiszy. To drugi wielki monolit w okolicy, afrykańska legenda głosi, że to niewierna towarzyszka życia olbrzyma, natomiast wszędzie porozrzucane maluchy – to ich dzieci. Aisza jest mniejsza, ale bardziej stroma i też robi spore wrażenie. Odwiedziliśmy ją jednak z innego powodu – na przełomie wieków – XX i XXI (tak, to historia najnowsza) zaproszona artystów z całego świata do wykonania rzeźb upamiętniających przełom wieków. Wykuto wiele mniejszych i większych obiektów, wyglądających nieziemsko w tym pustym krajobrazie.

Kiedy nacieszyliśmy się sztuką w tym dzikim miejscu, pojechaliśmy do pobliskiej “wioski” gdzie obiecaliśmy stawić się na posterunku policji. Policjanci życzyli nam szczęśliwej podróży i powiadomili następny posterunek o naszej podróży. Kiedyś wydawało się nam to męczące, ale tak naprawdę daje poczucie bezpieczeństwa. Wiemy, że w razie nie stawienia się w przewidywalnym czasie na kolejnym posterunku, policjanci ruszą na poszukiwanie nas, co w razie jakiejś awarii, może być bardzo pomocne. Tego dnia zrobiliśmy sobie obóz na pustyni, wiedząc, że kolejnego będziemy spali w bardziej cywilizowanym miejscu.

Dzisiaj ruszamy do Ataru.

Czeka nas kilkaset kilometrów przez bardzo zróżnicowane widokowo tereny. Jedziemy na południe.

Kurs na Atar
Kurs na Atar

Sahara tutaj ukazuje trochę łaskawsze oblicze, w końcu jesteśmy prawie na jej końcu. Pojawiają się pojedyncze drzewa i pagórki. Droga jest naprawdę urokliwa. W Atarze, “stolicy turystycznej” Mauretanii, jak zwą to miasteczko lokalesi mieszka ok 30 tys. ludzi. Kiedyś docierał tu rajd Paryż-Dakar, teraz jednak nie ma tu zbyt wielu turystów. Blisko stąd do Szinkitu i Wadanu – zabytkowych miast, wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W Atarze znajduje się kilka kempingów, z których jeden można nazwać “luksusowym” jak na lokalne warunki – prowadzony jest przez Niemkę i Holendra. Tam właśnie zmierzamy.

Sam Atar nie jest specjalnie urokliwy. Miasto ma coś w rodzaju centrum, klika sklepów, targ, stację benzynową, bank i okresowo otwierane lotnisko, z którego można polecieć nawet do Europy. Stanowi jednak świetną bazę wypadową do pobliskich atrakcji.

Atar
Atar

Po dotarciu na kemping przede wszystkim rzuciliśmy się na prysznice. Potem uzupełnienie zapasów, paliwa, szybki przegląd samochodów i odpoczynek. Właścicielka kempingu zrobiła nam kolację, jednak piaskowy sos  psuł trochę cały efekt. Idziemy spać.

Następnego dnia rano ruszyliśmy do Szinkitu i Oka Afryki. Szinkit powstał w 777 roku i rozwijał się intensywnie jako ważny ośrodek handlowy dla berberyjskiej konfederacji plemion Sanhadża. Droga do miasta prowadzi przez płaskowyż na który trzeba wspiąć się zaraz za Atarem, potem jest prawie idealnie płasko. Samo miasteczko jest zespołem murów i wież, które o dziwo są w bardzo dobrym stanie.

Szinkit
Szinkit

Oko Sahary

Po obejrzeniu miasteczka ruszyliśmy do Oka Sahary. Tutaj praktycznie nie ma żadnej drogi – jechaliśmy po prostu na azymut. Słynny Kalb ar-Riszat jak miejscowi nazywają tę formacja skalną, uważaną kiedyś za krater meteorytu, którym jednak prawdopodobnie nie jest, położony jest na północ od Szinkitu i niesamowicie wygląda z kosmosu:

Kalb ar-Riszat - Oko Sahary - widok z kosmosu
Kalb ar-Riszat – Oko Sahary – widok z kosmosu

Nam udało się do niego wjechać i w samej jego “źrenicy” urządzić sobie nocleg. Poniżej zdjęcie zrobione z samochodu, z tabletem z mapą rastrową, gdzie czerwona strzałeczka pokazuje naszą pozycję. Formacja jest tak duża (prawie 50 km średnicy), że gdyby nie zdjęcia satelitarne, nie zauważylibyśmy jej – po prostu pagórki ułożone jeden za drugim.

Atar

Następnego dnia rano wracamy do Ataru. Zgodnie z planem. To i tak pół dnia jazdy. Znowu uzupełniamy paliwo i zapasy, mycie, pranie i po noclegu kierujemy się na południe. Naszym celem jest Tidjikja – miasto w którym byłem w zeszłym roku jadąc do Mali. Wtedy jechaliśmy asfaltem ze stolicy Mauretanii – Nouakchott. Tym razem przejedziemy przez Saharę. Wiem, że będzie interesująco. Droga nie jest uczęszczana, a piaski pustyni potrafią przemieścić się wiele kilometrów w różne strony. Szlak, który był w zeszłym roku przejezdny, może być całkiem zasypany – i jak się okazało nie raz tak było. Ponieważ zbliżamy się do Sahelu – południowego krańca Sahary – coraz częściej widać roślinność.

Droga z Ataru do Tidjikja
Droga z Ataru do Tidjikja

Trasa jest naprawdę przepiękna, czasami bardzo wymagająca, szczególnie, że jedzie z nami duża Toyota z zabudową kamperową – trzeba dla niej szukać mniej stromych przejazdów, a wydmy potrafią być naprawdę spore. Czasami przed nami pojawiał się dosłownie ocean piasku. Nawet przez lornetkę nie było widać szans, na objechanie go, więc jechaliśmy – przez środek.

Przejazd przez Ocean Piasku - kropki w tle to kolejne zakopane auto
Przejazd przez Ocean Piasku – kropki w tle to kolejne zakopane auto

W końcu nocujemy. Obóz robimy w miejscu, gdzie jest trochę drewna i można zapalić ognisko. Tu daleko od jakiejkolwiek cywilizacji, lepiej odstraszać dzikie zwierzęta, mimo, że nie spotkaliśmy nic większego od guźca, który jest wybitnie płochliwym stworzeniem.

Najmłodsi zbierają opał
Najmłodsi zbierają opał

Tego dnia udało nam się przebyć blisko połowę drogi do celu. Jutro przejedziemy resztę. Powinno być łatwiej. Po wspólnie spędzonym miło wieczorze idziemy spać. Noc minęła spokojnie i po pięknym wschodzi słońca ruszamy dalej na południe. Tu już zaczyna się jakaś cywilizacja. A to ktoś tankuje wodę do wielbłądów :-), a to widać stada pasących się na piasku kóz albo jedzie transport drewna na osiołku. Pustynia jednak nie daje za wygraną i jeszcze nie raz pokazuje swoje wyłącznie piaszczyste oblicze.

Po noclegu w kompletnej dziczy

gdzie do najbliższej cywilizacji było ok 250 km w dowolną stronę, jedziemy dalej na południe. Dzisiaj postaramy się dotrzeć do miejscowości Tidjikja. Biegnie przez nią asfaltowa droga łącząca stolicę Mauretanii z Mali. Jednak do tego momentu musimy wciąż walczyć z Saharą. Roślinność dookoła robi się coraz bujniejsza, jednak my wciąż jedziemy po piasku.

Blisko miasta Tidjikja
Blisko miasta Tidjikja

Pojawiają się palmy, miejscami droga przypomina wyschnięte koryto rzeki – i zapewne nim jest kiedy jakimś cudem spadnie deszcz (podobno zdarza się to tutaj raz na kilka lat). W końcu docieramy do czegoś, co już zupełnie przypomina drogę, pojawiają się ślady innych samochodów – zasięg w telefonach – można wreszcie wyłączyć telefon satelitarny. Jesteśmy w cywilizacji! Tidjikja przed nami!


W miasteczku kupujemy coś do jedzenia – mają nawet pomidory! Wodę, paliwo. Jest przemycona z Senegalu coca-cola. Mauretania to chyba jedyny kraj który znam – w którym nie robi się coca-coli na miejscu, ani oficjalnie się jej nie sprowadza. Po dwugodzinnym szaleństwie zakupowym jedziemy za miasto na nocleg. Jutro pokażę wszystkim krokodyle.

Po kolejnej spokojnej nocy, podczas której gwiazdy wisiały jakby jeszcze niżej niż zwykle w Afryce – ruszamy do siedliska krokodyli.

Po uzupełnieniu ciśnienia w mieście - znowu schodzimy do 1 atm - tylko tak da się jechać w takim piasku
Po uzupełnieniu ciśnienia w mieście – znowu schodzimy do 1 atm – tylko tak da się jechać w takim piasku

Krokodyle

O dziwo w Mauretanii żyją krokodyle nilowe, co ciekawe nie mają za dużo przestrzeni życiowej – zbiorniki wodne w których można je spotkać mają po kilka metrów średnicy – podobno po opadach mocno się powiększają i łączą, ale, jak pisałem wyżej dzieje się to tak rzadko…

Pierwsze plantacje w Mauretanii - w końcu jest mokro
Pierwsze plantacje w Mauretanii – w końcu jest mokro

Dojazd do siedliska krokodyli nie był łatwy – znowu sporo piasku i trochę kamienistych podjazdów i dużo kurzu. Kiedy nam się w końcu udało – niektórzy nie wierzyli własnym oczom – krokodyle po prostu opalały sie na słońcu tak blisko, że można było do nich podejść i ich dotknąć, co niektórzy z nas chcieli od razu zrobić.

Krokodyl w Mauretanii
Krokodyl w Mauretanii

Na szczęście udało mi się na czas przypomnieć im, że mają do czynienia z bezlitosnym zabójcą. Zwykle kiedy w Mauretanii robiliśmy jakikolwiek postój blisko cywilizacji, za chwilę oblegał na tłum dzieci, a czasem i dorosłych – śmiejących się, pozdrawiających i liczących na poczęstunek lub po prostu ciekawych.

Tu przy tym siedlisku krokodyli, również było sporo miejscowych dzieci, jednak żadne nie odważyło się do nas podejść, jako, że zaparkowaliśmy dosłownie kilka metrów od zbiorników z krokodylami. Z daleka było widać jakim respektem miejscowi darzą te zwierzęta.
Jedziemy jeszcze na kolejne siedlisko, a potem ruszamy dalej na południowy zachód. Postaramy się dotrzeć do krańca Sahary, już naprawdę dużo nie zostało.

Po noclegu ruszamy dalej na południe. Dzisiaj postaramy się dostać do parku narodowego  Diawling rozpościerającego się na samym południowym wschodzie Mauretanii, w delcie rzeki Senegal. Najpierw całkiem sporo asfaltu – “droga zbudowana dzięki wsparciu funduszy Unii Europejskiej” – brzmi znajomo prawda? Droga piękna, równiutka, za to upstrzona… osłami.

Droga upstrzona osłami
Droga upstrzona osłami – kierunek: Rosso

Zdjęcie wyjaśnia dobitnie co mam na myśli. Co ciekawe, nie ma takiej siły, która te osły z tej drogi wygoni. Można trąbić, jechać wprost na nie, zatrzymać się przed nimi – one po prostu stoją jak posągi.

Rosso

Asfaltem dotarliśmy do Rosso – przejścia granicznego z Senegalem, słynącego z tego, że jest podobno najgorszym przejściem granicznym na świecie. Pełnym skorumpowanych policjantów, patrzących przez palce na przebranych za policję naciągaczy, potrafiących przepaść z waszym paszportem, który odnajduje się kilka godzin później za odpowiednią opłatą… Na szczęście nie jest to jedyne przejście z Senegalem, a to drugie jest zupełnie przyzwoite. Nam natomiast Rosso kojarzy się z uczynnymi strażakami, którzy poratowali nas wodą pitną, której nie mogliśmy znaleźć przez cały dzień.

Uczynni strażacy z Rosso
Uczynni strażacy z Rosso

Po uzupełnieniu paliwa, wjechaliśmy na teren parku i poszukaliśmy noclegu – jutro będziemy zwiedzać park.
Rano ruszamy w stronę Senegalu. Od tego momentu Mauretania jest zupełnie innym krajem – pełnym zieleni, wody, ptaków i zwierząt, po prostu tętni życiem. Przez park Diawling można przejechać w 3 godziny, ale częste postoje, obserwacja setek flamingów, pelikanów, guźców, waranów !?! – no ten akurat był jeden, osad rybaków suszących ryby na słońcu wydłuża ten czas do wielu godzin, szczególnie, jeśli trasę robi się w obie strony, starając się jej nie powtarzać. Park jest naprawdę niesamowity, szczególnie uwzględniając kontrast całej Sahary, którą musieliśmy pokonać, żeby tu dotrzeć. Zobaczcie sami:

Po południu wyjechaliśmy z parku i szutrową drogą wzdłuż Atlantyku popędziliśmy w stronę stolicy Mauretanii – Nouakchott. Droga po ok. 100 km dotarła do asfaltu i od tej pory już z niego nie zjedziemy – do Europy mamy ok 2700 km. Najpierw jednak nocleg w słynnej Auberge Sahara prawie w centrum stolicy, a potem – do domu.

Mauretania jest wspaniała – na pewno niedługo tutaj wrócimy.